sobota, 18 kwietnia 2015

Second hand a idea slow fashion.

"Nothing to wear" - kolaż autorstwa Heather Henderson wykonany ze skrawków materiału,
strona artystki: http://artstitch.co.uk/

Zakupy w lumpeksach – dla jednych nałóg, dla drugich koszmar, a dla trzecich temat tabu (bo lubią i chodzą, ale tak żeby nikt znajomy nie widział). Zaletom i wadom takich zakupów poświęcono jak  do tej pory mnóstwo artykułów, postów na blogach i dyskusji na forach. Nie zamierzam wałkować tej kwestii po raz kolejny, chciałabym natomiast rozważyć odpowiedź na pytanie, czy zakupy w SH zawsze wpisują się w ideę slow fashion. Teoretycznie tak, bo realizujemy wówczas postulaty, o których wspominałam wcześniej w tym poście (m.in. ograniczamy konsumpcję masowej mody/fast fashion), jednak biorąc pod uwagę CO i ILE kupujemy, odpowiedź nie jest już taka oczywista.

Dla przykładu przytoczę Wam moją historię. W ciągu kilkunastu lat przeszłam przez różne stany uczuciowe związane z chodzeniem do lumpeksów: od całkowitej niechęci, poprzez obojętność aż do żarliwego entuzjazmu. Nie ukrywam, że zawsze lubiłam ubrania z wyższych półek cenowych, ale gdy nagle zobaczyłam, jak wiele mogę kupić za równowartość jednej bluzki z galerii handlowej, zaczęłam częściej odwiedzać ciucholandy. Lekka adrenalina (wynikająca z faktu, iż nigdy nie wiedziałam co niezwykłego uda mi się wyszukać) była dodatkowym bodźcem i sprawiła, że zwykłe zakupy całkowicie straciły dla mnie urok. Z czasem przynosiłam do domu coraz więcej zbędnych ubrań, no ale przecież „żal nie kupić za takie pieniądze”. Skutkiem była szafa pękająca w szwach oraz problem z codziennym doborem garderoby (bo nic do siebie nie pasowało). Gdy teraz o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że moje zachowanie niebezpiecznie zbliżało się do nałogu. Na szczęście w pewnym momencie opamiętałam się i powiedziałam stop. Zrobiłam gruntowny przegląd szafy, i w wyniku selekcji prawie połowa rzeczy skończyła w pudłach do oddania lub sprzedania. Chociaż było to jakieś 5 lat temu, to do dziś pozbywam się nagromadzonych wtedy ubrań.

Żeby sytuacja się nie powtórzyła, wypracowałam sobie system, pozwalający mi na zachowanie rozsądku i kontrolowanie zakupów. Co więcej, zaczęłam stosować go przy kupowaniu w różnych miejscach, nie tylko w SH. Postanowiłam opisać ten system w kilku punktach, bo być może dla kogoś z Was również okaże się pomocny.

1. Ograniczenie wizyt w SH. Jeżeli jesteście osobami o silnej woli, to ten punkt Was nie dotyczy. Dobrze znam siebie i wiem, że wejście do sklepu (każdego, niekoniecznie SH) stanowi dla mnie ryzyko sytuacji, w której:
- coś kupię, i znowu wydam pieniądze pod wpływem impulsu, co skończy się wyrzutami sumienia,
- coś mi się spodoba, ale powstrzymam się i nic nie kupię, jednak będę potem rozmyślała do końca dnia o tej rzeczy, co również skończy się wyrzutami sumienia. :D
Gdy w końcu raz na jakiś czas pozwalam sobie na odrobinę luzu i wybieram się na zakupy, to w pierwszej kolejności ustalam…

2. Limit finansowy. Jeszcze przed wejściem zakładam maksymalną kwotę, którą mogę wydać i staram się jej przestrzegać. Przeważnie w lumpeksach jest tak dużo ubrań, że ciężko dokonać sensownej selekcji tylko w oparciu o budżet. Zanim wezmę cokolwiek do koszyka, sprawdzam więc, czy dana rzecz spełnia moje…


3. Podstawowe kryteria – wyznaczniki, które już na etapie oglądania pomagają mi wyszukać ubrania warte zakupu. U każdego te założenia mogą być inne w zależności od potrzeb, u mnie najważniejsze to:  
  • jakość – bardzo istotny jest materiał, wykończenie (szwy, guziki, itp.) i komfort noszenia; nie cierpię drapiących metek, syntetyków, obcierania pod pachami i rzeczy, w których nie mogę swobodnie usiąść ani unosić rąk :D. Tak na marginesie, nie wiem czy też to zauważyliście, ale jeszcze parę lat temu w SH było bardzo dużo ubrań dobrej jakości, produkowanych przez firmy z tradycjami, natomiast obecnie dominują rzeczy z… sieciówek. Bez problemu można spotkać takie marki jak H&M, Zara, Atmosphere, Cubus i wiele, wiele innych. O czym to świadczy? Z pewnością o zmianie zakupowych preferencji konsumentów, bo przecież skądś te ubrania tam trafiająJ.
  • stan zachowania – w SH często można trafić na rzeczy całkiem nowe (nawet z metkami), lecz jeśli już kupujemy coś używanego, to warto zwrócić uwagę na ewentualne plamy, odbarwienia, zmechacenie materiału, stan szwów, przetarcia, brakujące koraliki, cekiny, itp. O ile brakujące guziki da się uzupełnić, to całkiem prawdopodobne, że wielu wad już nie będzie można naprawić.
  • unikalność, czyli poszukiwanie „perełki”, rzeczy rzadko spotykanej lub nietypowej. Są osoby (ja należę do tej grupy), które nie lubią nosić tego, co „pół miasta”. Oczywiście nie ma w tym nic złego, jeżeli komuś to nie przeszkadza, po prostu osobiście stawiam na dążenie do indywidualizmu w ubieraniu się (nie mylić z przebieraniem;)).
Gdy już ubrania są wybrane i przymierzone, to w podjęciu ostatecznej decyzji pomaga mi krótka…

4. Refleksja, czyli odpowiedzenie sobie na pytania pokazujące, czy naprawdę warto daną rzecz kupić, a więc:
- czy nie mam nic podobnego w szafie?
- na jakie okazje mogę to ubrać?
- czy ta rzecz pasuje do innych elementów mojej garderoby?
- czy jest warta swojej ceny?
- czy pasuje do mojego stylu?
Jeżeli odpowiedź na chociaż jedno z pytań nie jest satysfakcjonująca, to rezygnuję z zakupu.

Zdaję sobie sprawę, że wprowadzenie w życie takiego systemu jest trudne i odbiera pewną spontaniczność podczas kupowania. Każdy zna siebie i swoje potrzeby, ja z własnego doświadczenia polecam ten schemat postępowania bo wiem, jak bardzo mi pomaga na co dzień. Może macie własne wskazówki i przemyślenia w tym temacie? Jeśli tak, to chętnie o nich poczytam, dajcie znaćJ.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Malediwy - raj (jeszcze) nieutracony, cz.2

Witam serdecznie wszystkich czytających, dzisiaj dokończenie tematu, który zaczęłam w ostatnim poście, zapraszam do lektury:).

Problem numer 2: ŚMIECI.

Niecałe pół godziny rejsu łodzią od Male znajduje się Thilafushi – wyspa utworzona sztucznie w 1991 roku. Nie jest to jednak miejsce, które odwiedzają turyści, ponieważ znajduje się tam… wysypisko śmieci. Teoretycznie nic w tym złego, bo przecież gdzieś te śmieci wywozić trzeba, no i żadna naturalna wyspa nie została poświęcona na ten cel. Niestety, codziennie na Thilafushi trafia między 200 a 400 ton odpadów, pochodzących głównie z Male i kurortów turystycznych. W wyniku wieloletnich zaniedbań, nieskutecznej utylizacji i późno rozpoczętej segregacji wyspa zmieniła się w tykającą bombę ekologiczną. Śmieci są regularnie spalane, w rezultacie czego nad Thilafushi unoszą się kłęby gryzącego dymu. Pracownicy wysypiska (w większości imigranci) często nie posiadają odzieży ochronnej,  więc są narażeni na kontakt z toksycznymi oparami. Odpady składuje się na gołej ziemi, przez co szkodliwe substancje mogą trafić do gleby i wody. Dodatkowo, utylizacja odpadów elektronicznych i baterii ma niekorzystny wpływ na jakość powietrza. 

Źródło: dailymail.co.uk
Źródło: hani-amir.com
Źródło: news.bbcimg.co.uk

Na szczęście jest nadzieja na poprawę sytuacji. Władze Republiki Malediwów dążą do uruchomienia ekologicznej spalarni oraz zmodernizowania składowiska na lądzie w taki sposób, aby maksymalnie ograniczać jego niekorzystny wpływ na środowisko. Czy my jako turyści możemy zrobić cokolwiek, żeby pomóc w tej kwestii? Oczywiście, że tak! Jak podają statystyki, osoba przyjezdna produkuje od 3,5 do 7,2 kg śmieci w ciągu doby (pięć razy tyle co mieszkańcy wysp archipelagu). Wobec powyższego, zdecydowanie warto (i nie dotyczy to tylko Malediwów):

- wybrać hotel, który przykłada wagę do ekologii i kwestii związanych z ochroną środowiska. Na temat ekohoteli będzie jeszcze na blogu oddzielny post, ale obiekt taki może na przykład ułatwić gościom segregację śmieci oraz zapewnić pojemniki wielokrotnego użytku, tzn. zamiast stosowania plastikowych butelek na szampony i foliowych opakowań na mydła, lepszym wyjściem jest uzupełnianie kosmetyków w naczyniach szklanych lub ceramicznych przez obsługę hotelową.

- zabrać śmieci sobą. Może śmiesznie to brzmi, ale wiele hoteli apeluje do turystów: jeżeli w waszym kraju jest szansa na właściwą utylizację odpadów, zabierzcie swoje śmieci do domu. Mogą to być opakowania po kremach do opalania, reklamówki, butelki plastikowe, tubki po paście do zębów, zepsute maski do nurkowania, okulary, długopisy, gazety i wiele, wiele innych.

- uświadamiać innych, i nie chodzi mi tutaj o nachalne pouczanie. Gdy widzimy, że ktoś robi coś szkodliwego dla środowiska, warto mu delikatnie zwrócić uwagę. Bardzo często ludzie po prostu nie mają świadomości ekologicznej, i wrzucenie papierka po cukierku do morza nie stanowi dla nich żadnej „tragedii”. Warto próbować, bo nawet jeżeli ktoś się zdenerwuje lub obrazi, to może chociaż następnym razem przez chwilę zastanowi się nad problemem. 
Polecam Wam krótki, ale treściwy filmik o Thilafushi i ludziach, którzy tam pracują: link



Problem numer 3: GLOBALNE OCIEPLENIE.

Podobno globalne ocieplenie to bujda. Tak przynajmniej słyszę, ilekroć w Polsce temperatura spadnie poniżej zera. Myślę, że mieszkańcy Malediwów mogą mieć odrobinę odmienne zdanie - dla nich globalne ocieplenie postępuje, i coraz bardziej zagraża całemu archipelagowi. Zresztą uważam, że każdy z nas denerwowałby się, gdyby jego dom znajdował się półtora metra nad poziomem morza, a właśnie tyle wynosi średnia wysokość tamtejszych wysp. Według wyliczeń, archipelag może zostać całkowicie zatopiony w przeciągu stu lat. Władze Malediwów robią co mogą (regeneracja raf koralowych, zabezpieczanie wysp, przesiedlenia ludności na nowe tereny), jednak prawda jest taka, że inne, potężniejsze państwa powinny podjąć zdecydowane działania, gdyż to one są odpowiedzialne za globalne ocieplenie. Bardzo pomysłowa akcja miała miejsce w 2009 roku – malediwski rząd zorganizował podwodne posiedzenie, które odbyło się na 6 metrach głębokości i trwało pół godziny. Jego celem było zwrócenie uwagi całego świata na problemy tego małego państwa, i nawoływanie do ograniczenia emisji zanieczyszczeń. Póki co, brak zdecydowanego odzewu ze strony reszty świata. Gdy ten w końcu nastąpi, dla Malediwów może być już za późno.

Źródło: dailymail.co.uk
Źródło: dailymail.co.uk

środa, 8 kwietnia 2015

Malediwy - raj (jeszcze) nieutracony, cz.1.

Malediwy to obecnie jedna z najbardziej pożądanych destynacji turystycznych na świecie. Dla wielu osób mieszkających w naszym klimacie są uosobieniem raju na Ziemi, zwłaszcza dzięki krystalicznej wodzie, bujnej roślinności, białym plażom i słonecznej pogodzie. Na początku tego roku miałam okazję spędzić 7 dni na Malediwach, więc mogę podzielić się z Wami moimi wrażeniami i przemyśleniami. Zarówno przed, jak i po wyjeździe dużo czytałam i szukałam informacji na temat tego unikalnego regionu. Niestety to, co dla zagranicznego turysty jest rajem, dla lokalnych społeczności z dnia na dzień staje się coraz większym koszmarem. Każdy medal ma dwie strony -  przyjezdni najczęściej tej drugiej strony nie dostrzegają. Dlaczego? Może na początek kilka słów wstępu.

Gospodarka Malediwów oparta jest praktycznie w całości na turystyce. Druga dziedzina to rybołówstwo, jednak nie generuje ono aż tak wysokich przychodów. Wobec powyższego, turysta na Malediwach jest traktowany dosłownie "po królewsku". Malediwczycy do perfekcji opanowali gościnne podejście do klientów, w branży określane jako „hospitality”. Co więcej, w ich zachowaniu nie wyczuwa się sztuczności, czy wymuszonej grzeczności („bo tak wymaga pracodawca”) – chętnie wdają się w rozmowę i są bardzo pomocni. Wszystko to ma na celu zbudowanie w świadomości turysty obrazu „rajskiej krainy”, do której każdy będzie chciał potem wielokrotnie wracać. Muszę przyznać, że sama mam podobne odczucia, bo w tych wyspach naprawdę można się zakochać. 







Malediwczycy apelują jednak: „jeśli kochasz Malediwy, pomóż nam je ocalić” – i tutaj zaangażowanie przeciętnego turysty się kończy. Ludzie przylatują, odpoczywają, i wracają do swoich domów kompletnie obojętni na problemy, z jakimi mieszkańcy wysp zmagają się nieustannie. Warto się z nimi zapoznać, bo dzięki większej świadomości możemy podejść odpowiedzialnie do wyjazdu w tamte strony (czyli koniec wstępu, przechodzimy do konkretówJ).  

Problem numer 1: EROZJA PLAŻ. 

Wyspy na Malediwach nieustannie zmieniają swój kształt, co jest wynikiem interakcji sił natury (wody, wiatru) z lądem. Wszystkie plaże w tamtym obszarze zbudowane są z raf koralowych i „koralowego” piasku, a działalność monsunów ma duży wpływ na ich formę. Miejsca, gdzie niegdyś był piasek zastępuje woda, podmywając roślinność, a często również budynki . Dla przykładu pokażę Wam zmiany jakie zaszły na wyspie gdzie znajdował się nasz hotel. 

Zdjęcie z 2009 roku (źródło: www.cococollection.com):

A - bar na plaży (jak widzicie, znajduje się tuż nad brzegiem morza).
B - przystań (wychodzi daleko w morze). 
C - plaża od strony wschodniej jest może węższa niż od zachodu, ale i tak dosyć szeroka. 

Obecnie: 




Możecie mi wierzyć lub nie, ale te zdjęcia zrobiłam dokładnie w oznaczonych przeze mnie obszarach. Aby minimalizować działanie wiatru i wody morskiej, właściciele wysp decydują się na umieszczanie w strategicznych miejscach zapór, tworzonych przez worki z piaskiem. Widząc to wielu turystów nie okazuje wyrozumiałości, bo worki te są „nieestetyczne i szpecą krajobraz” (podobnych opinii można znaleźć bardzo dużo na różnych portalach, np. Tripadvisor). Chyba zapominają, że nie tylko natura zmienia plaże, ich kształt i rozmiary. Ludzka działalność potęguje zagrożenie, ponieważ zakłóca naturalne funkcjonowanie morskich i przybrzeżnych ekosystemów. Jak zatem turysta może ograniczać negatywny wpływ na środowisko? Ponieważ rafy koralowe są naturalną barierą i ochroną dla wysp (a także budulcem) nie należy ich deptać, łamać ani zabierać ze sobą na pamiątkę (to samo dotyczy muszelek). Moim zdaniem zdjęcia to najwspanialsza pamiątka z takiego wyjazdu. ;) 

Na razie to wszystko. Trochę się rozpisałam, dlatego dalszy ciąg o problemach Malediwów w kolejnym poście już niedługo, zapraszam!